Swojego czasu, ten film emitowała TVP 1 w środowym cyklu "Prawdziwe historie". Były to zazwyczaj podszyte tanim melodramatyzmem uproszczone filmy, które miały wzruszać i poruszać. Jedyne co czyniło je dramatycznymi to fakt iż w większości były oparte na prawdziwych wydarzeniach.
Wykonanie tych filmów było jednak tak szablonowe i tandetne, że tragedie, które rozgrywały się na oczach widza, spływały po prostu jak po kaczce.
Tak też jest w "Rodzinnych grzechach". Film zagrany na tych samych prostych emocjach, pełen łzawych dialogów i banalizacji.
Postacie Brendy i Nadine są strasznie grubo ciosane i ciskające ostentacyjnym melodramatyzmem (tym samym mało autentyczne).
Jak już ktoś z "webowiczów" wytknął, rozbraja scena gdy Nadine zamknięta w brudnej piwnicy, żegna się ze swą córką.
Blada, rozczochrana, w łachmanach...z wypielęgnowana dłonią i paznokciami pokrytymi perłową emalią (a np. Janda tak się męczyła w "Przesłuchaniu" gdy codziennie na planie wcierano w nią brud i tępiono paznokcie, by wyglądała jak więźniarka z prawdziwego zdarzenia).
I jak tu taki film traktować poważnie?
Cała historia (która de facto wyszłaby na przejmującą, gdyby została porządnie poprowadzona), została wciśnięta w schematyczny szablon.
Widzowi nachalnie pokazuje się kiedy ma płakać, czy cieszyć się, nie pozostawiając żadnego pola do własnej interpretacji.
Właśnie dlatego, ten film w pamięć nie zapada (no chyba, że dzięki pokaźnej sylwecie potężnej K. Alley) i tym bardziej nie wzrusza.